IT zgubiło najważniejszy krok w wytwarzaniu oprogramowania: wymagania.

Bo przecież po co definiować, co chcemy zbudować, skoro możemy:

  • zacząć pisać kod,
  • potem go testować,
  • a na końcu dorzucić kogoś, kto udaje, że wie, co to miało robić.

Kod bez wymagań to jak kleik ryżowy bez soli – miękki, mętny i kompletnie bez smaku. Ale nie przeszkadza to nikomu w ogłaszaniu sukcesu na sprint review.

Projekt rusza, bo musi ruszyć. Terminy są. Plan jest. Treść? Dopisze się w locie.

Wchodzimy w chore odwrócenie TDD:

RED: nie mamy wymagań

GREEN: testy działają, bo nie wiemy, co testujemy

REFACTOR: na koniec dorzucamy BA z helikoptera i modlimy się, że rozrysuje flow zanim scope się zmutuje

A ja? Ja siedzę w QA i mam ochotę krzyknąć przez cały kanał Teams:

Czy leci z nami jeszcze Product Owner? Bo chyba odleciał na Księżyc razem z sensownym backlogiem.

To nie jest Agile. To nawet koło Kaizena nie stało. To teatr metryk, commitów i pseudozwinności, gdzie:

  • zamiast jakości mamy szybkość,
  • zamiast backlogu mamy czat z devami,
  • a zamiast sensu mamy kolorowe tablice i wykresy pokrycia.

I potem QA ma testować…

Nie funkcje. Nie logikę biznesową. Tylko pozłacane gówno.

Z zewnątrz lśniący, bo:

  • metryki 90% coverage
  • tickety w “done”
  • dashboardy pulsują zielenią

A wewnątrz?
Zduplikowane dane, powielony kod, zależności na sznurku, brak rollbacku i losowość w CI.

Ale na demo się da pokazać, więc… Zamieniliśmy ołów w złoto.

QA wie, że to nie działa. Dev wie, że to nie działa. BA się domyśla, ale nikt go nie pyta.

Ale PO nie ma, bo:

W tym sprincie nie było go w planie.

Dalej? Zrobimy dalej. Zbudujemy kolejne warstwy pozłocenia. Zrobimy CI na testy, które nic nie sprawdzają. Zrobimy daily, na którym nikt nic nie powie. Zrobimy scope planning po release.

A jak się coś sypnie?
To QA. Zawsze QA.

Bo przecież ktoś musiał patrzeć.
Bo przecież ktoś mógłby zgłosić.
Bo przecież ktoś to testował.

I to jest QA. Ostatni alchemik w świecie, gdzie złoto to tylko filtr na dashboard.